Z żabiej perspektywy
czyli Solaris nad Narwią
Stara lornetka po rozmontowaniu i złączeniu obu lunet ze sobą szerszymi końcami stała się oknem na świat w małej skali. Patrząc w okular tak skonstruowanego wziernika, widzę świat z perspektywy żaby. Otoczenie staje się fantastycznym krajobrazem pełnym najróżnorodniejszych form, barw i faktur. Widziane w ten sposób pejzaże stają się krajobrazami z podróży w niesamowite miejsca.
Przyroda oglądana z tej perspektywy staje się abstrakcyjną formą rzeźbiarsko-architektoniczną. Tracimy odruch katalogowania widzianych obiektów (trawa, szyszka, kwiatek itp.) i zaczynamy widzieć je takimi, jakimi są, a nie przez pryzmat wdrukowanych w nasze głowy schematów.
Na malutkim obszarze w promieniu kilometra nad Narwią w połowie drogi między Ostrołęką, a Łomżą można odnaleźć przeróżne światy.
Znakomitych akwarelistów malujących pejzaże jest wielu. Zawsze miałem poczucie, że nie mam tu nic do dodania, ale ponieważ bardzo pragnąłem malować naturę, szukałem indywidualnego ujęcia, czyli innej perspektywy. Pożyczyłem ją od żaby.
Proces tworzenia obrazu wymaga kilkudziesięciominutowego przypatrywania się i zapamiętywania widoku w całości. Muszę malować go w głowie, gdyż wziernika nie da się ustawić dwa razy w identycznej pozycji. Potem pozostaje przeniesienie obrazu z głowy na papier. To po prostu technika łucznictwa zen zastosowana do akwareli.
Prace te są efektem dosłownego i mentalnego pochylenia się nad przyrodą dookoła nas.
Mistrzami w wychodzeniu poza schematy są dla mnie pisarze science fiction, szczególnie Stanisław Lem i Jacek Dukaj. W Solaris Lem opisuje niezrozumiałe gigantyczne, chaotyczne i skomplikowane twory pozaziemskiej inteligencji. To wszystko odnalazłem na narwiańskiej łące.
Zapraszam do przeczytania malutkiego fragmentu opisu pozaziemskiej inteligencji produkującej gigantyczne obiekty wykraczające poza ludzki rozum…
Solaris
Stanisław Lem
… Szczególnie gwałtowne efekty świetlne dają symetriady powstające podczas błękitnego dnia oraz tuż przed zachodem słońca. Ma się wówczas wrażenie, że planeta rodzi drugą, z każdą chwilą podwajającą swą objętość. Płonący blaskami globus, ledwo wystrzelony z głębin, rozpęka się u szczytu na pionowe sektory, ale to nie jest rozpad. Stadium to, nazywane niezbyt szczęśliwie „fazą kielicha kwiatowego”, trwa sekundy. Mierzące w niebo łuki błoniastych przęseł odwracają się, sczepiają w niewidzialnym wnętrzu i zaczynają formować błyskawicznie coś w rodzaju krępego torsu, w którego obrębie zachodzą setki zjawisk naraz. (…) Karkołomna architektonika tej centralnej podpory podtrzymywana jest in statu nascendi przez tryskające bezustannie z kilometrowych zapadlin pionowe słupy tak rozrzedzonej, że prawie wodnistej galarety. Podczas tego procesu kolos wydaje głuchy, przeciągły ryk, otacza go wał trzepocącej gwałtownie, śnieżystej, grubokomorowej piany. Potem następują – od centrum ku obwodowi – nad wyraz skomplikowane obroty zgrubiałych płaszczyzn, na których nawarstwiają się bijące z głębi pokłady rozciągliwego tworzywa, zarazem wspomniane przed chwilą głębinowe gejzery przekształcają się, tężejąc, w ruchliwe mackowate kolumny, przy czym pęki ich zmierzają ku ściśle określonym dynamiką całości miejscom konstrukcji, przypominając jakieś niebotyczne skrzele płodu rosnącego z tysiąckrotnym przyspieszeniem, przez które płyną strumienie różowej krwi i tak ciemnozielonej, że prawie czarnej wody. (…) Gdy bijące z otchłani gejzery stężeją bądź rozedmą się w grubościenne galerie i korytarze biegnące we wszystkich kierunkach, a „błony” utworzą system przecinających się płaszczyzn, zwisów, stropów, symetriada usprawiedliwia swą nazwę tym, że każdemu ukształtowaniu krętych przelotów, ciągów i pochylni w obrębie jednego bieguna odpowiada wierny w szczegółach układ u bieguna przeciwnego. (…) Człowiek może ogarnąć tak niewiele rzeczy naraz; widzimy tylko to, co dzieje się przed nami, tu i teraz; unaocznienie sobie równoczesnej mnogości procesów, jakkolwiek związanych z sobą, jakkolwiek się nawet uzupełniających, przekracza jego możliwości. Doświadczamy tego nawet wobec zjawisk względnie prostych. Los jednego człowieka znaczyć może wiele, los kilkuset trudno jest objąć, ale dzieje tysiąca, miliona nie znaczą w gruncie rzeczy nic. Symetriada jest milionem, nie, miliardem podniesionym do potęgi, niewyobrażalnością samą; cóż stąd, że w głębi jakiejś jej nawy, będącej udziesięciokrotnioną przestrzenią Kroneckera, stoimy jak mrówki uczepione fałdy oddychającego sklepienia, że widzimy wzlot gigantycznych płaszczyzn, opalizujących szaro w świetle naszych flar, ich wzajemne przenikanie, miękkość i nieomylną doskonałość rozwiązania, które jest przecież tylko momentem – bo tu wszystko płynie – treścią tej architektoniki jest ruch, skupiony i celowy. Obserwujemy okruch procesu, drganie jednej struny w orkiestrze symfonicznej nadolbrzymów i mało tego, bo wiemy – ale tylko wiemy, nie pojmując – że równocześnie nad i pod nami, w strzelistych otchłaniach, poza granicami wzroku i wyobraźni zachodzą krocie i miliony równoczesnych przekształceń, powiązanych z sobą jak nuty matematycznym kontrapunktem. Nazwał ją więc ktoś symfonią geometryczną, ale wobec tego my jesteśmy głuchymi jej słuchaczami.